Pedro miał być ze mną na chwilę. Na ostatnie tygodnie. Żeby nie umierał samotnie w boksie. Przeszedł ostre rozszerzenie żołądka, kolejne w swoim życiu. Z usuniętą śledzioną i po utracie ¼ masy ciała miał niewielkie szanse. Akurat miałam miejsce, akurat nie miała psa. A Pedro i tak już był prawie mój, po tylu wspólnych schroniskowych spacerach.
Więc wzięłam go na te parę tygodni i dziwiłam się, że umowa ze schroniskiem optymistycznie opiewa na pół roku. Ale Pedro jak to Pedro. Wstał, otrzepał kolana i ruszył dalej. W schronisku śmiali się, że Pedro ma 7 żyć i nawet połowy jeszcze nie wykorzystał. Nic więc dziwnego, że po 5 miesiącach u mnie zachowuje się, jakby nigdy nie zamierzał zdać czipa.
Codziennie budzi się w świetnym humorze. Uwielbia każdy nasz mały rytuał – wszystkie podchwytywał bez dyskusji, jak tylko zaczynałam wprowadzać je w życie. Te podyktowane wygodą i te podyktowane bezpieczeństwem.
Wita mnie roześmianym pyskiem, gdy wracam z pracy. Leżąc w sypialni pozdrawia mnie uderzeniami ogona w podłogę, gdy krzątam się po mieszkaniu. Na spacerach zmienia kierunek gdy tylko lekko poruszę smyczą, dzięki czemu coraz rzadziej próbuje konfrontować się z psami. Wbrew moim największym obawom – nigdy niczego nie pogryzł w mieszkaniu, choć w schronisku znany był jako rosyjski niszczyciel. I wbrew stróżującej naturze – nie szczeka słysząc głosy na klatce schodowej, nie grozi kurierom i nie pilnuje gości.
A mimo tego jedyne, co ode mnie usłyszeliście na jego temat to to, że broni zasobów, że kradnie żarcie i zjada śmieci oraz że ma odpały, więc lepiej na niego uważać.
Tak. Zdarzało się, że próbował stołować się poza domem, więc teraz chodzi w specjalnym kagańcu jak Hannibal Lecter. Tak, nie lubi dotyku. Z przyszytym po rozszerzeniach żołądkiem, z usuniętą śledzioną, z guzem w pęcherzyku żółciowym, z niedoczynnością tarczycy i nadczynnością nadnerczy i z połamanymi łapami, z których wysuwają się gwoździe – ma prawo nie tolerować głaskania. Nie ma mowy o wspólnym polegiwaniu i miziankach, o czym dosadnie poinformował mnie i parę innych osób w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
Nauczył mnie również porządku i tego, że każde jedzenie, które jego zasięgu, należy do niego. Więc żadne nie leży.
Jednak to ciągłe koncentrowanie się na jego „złych stronach” wprawiało mnie w ciągłe wyrzuty sumienia. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak rzadko mówię o tym, jaki to wspaniały, łatwy we wspólnym życiu, ugodowy pies.
Aż ostatnio mnie olśniło: to instynkt samozachowawczy kazał mi mieć się na baczności i trzymać na wodzy moje uczucia do tego psa. Bo przecież w każdej chwili może umrzeć, a nie chciałybyśmy przechodzić drugi raz tego samego, co przechodziłyśmy rok temu z Django, prawda Ola?
Już od jakiegoś czasu czułam potrzebę sprostowania tych ciągłych pomówień pod adresem Pedro. Chciałam zadośćuczynić mu te wszystkie porównania do Django, który był łagodny jak baranek. Chciałam napisać o tym, jak to dobrze, że Schronisko nie pozwoliło na jego eutanazję i że zgodziło się partycypować w ogromnych kosztach jego utrzymania.
Ale ciągle zwlekałam. Jeszcze tylko do czasu USG. Jeszcze tylko jedne badania krwi. Żeby nie zapeszyć. Żeby nie przechwalić. Niech przytyje chociaż dwa kilo. Zawsze coś.
Aż do wczoraj. Aż do warsztatów z integracji sensorycznej w których wziął udział i z których nie skorzystał, bo z jego zanikiem mięśni nie było jak pracować. Aż do słów Els Vidts z FreeDogz, która musiała przyjechać z Belgii na zaproszenie Psia Wachta – Centrum Edukacji Kynologicznej, bym mogła usłyszeć, że Pedro to wspaniały, szczęśliwy, zadowolony z siebie i z atencji publiki pies, który ma dobre życie i dużą chęć na więcej. Musiałam połknąć morze łez robiąc minę pokerzysty przy świadkach, by w końcu się odważyć. By napisać, że Pedro, to najlepsza rzecz, jaka mogła mnie spotkać dokładnie wtedy, gdy mnie spotkała.
Ps. Kasia, dziękuję za pamiątkę po Pedro, zanim jakiejkolwiek pamiątki potrzebowałam. A może dokładnie wtedy, kiedy jej potrzebowałam.