Odszedł Pedro Najdzielniejszy z Najdzielniejszych…

Odszedł Pedro Najdzielniejszy z Najdzielniejszych… 😔 Ola Szymska dziękujemy za wszystko co dla niego zrobiłaś ❤ bądź teraz Dzielna, Pedro by tego chciał 💔

Tekst: Ola Szymska, źródło: https://www.facebook.com/aleksandra.szymska.5/posts/pfbid0T5qzbzkUvAHXseXqMaciG5JRZKE27xmjT9HDH8Qhisa83C414woi4eHatn7wDK42l

Wiesz, to nie tak, że nie płakałyśmy. Płakałyśmy bardzo, ale dopiero, gdy lekarz powiedział, że już nie oddychasz. Nie chciałyśmy Cię wcześniej niepokoić, choć gdy teraz o tym myślę, to Ty od początku byłeś najspokojniejszy z nas wszystkich.
Chyba dobrze, że zadzwoniłam po Natalię i Sylwię. Widziałam, jak się ucieszyłeś na ich widok. Jeszcze nie oddałam Natalii kasy za to mięso, które dla Ciebie zamówiłam na pożegnanie. Po tylu latach ścisłej diety w końcu zjadłeś coś ekstrawaganckiego. Choć nie powiem, byś zjadał to z większym smakiem niż upolowane kiedyś fuksem papierowe ręczniczki.
Patrzyliśmy sobie w oczy, kiedy miałeś zakładany ostatni w życiu wenflon. Byłeś taki cierpliwy i ufny, nie wiem, skąd zawsze miałeś w sobie tyle rozsądku. Mam nawet zdjęcie na pamiątkę tej chwili, nie wiedziałam, że Sylwia nas sfotografowała.
Zastanawiam się, kiedy się zorientowałeś. Bo jestem pewna, że wiedziałeś, co się dzieje. Ostatnie dwa dni Twojego życia upłynęły na konsultacjach z wszystkimi, którzy byli z nami od początku. Wiedzieliśmy, że gdyby miała przyjść poprawa, to już by przyszła. Ale jak zakończyć życie psa, który jest takim wojownikiem? I właśnie wczoraj po raz pierwszy w życiu poczułam, że składasz broń. Jakie trzeba mieć szczęście, żeby trafić na psa, który pomaga w tej najtrudniejszej decyzji? Tyle lat byłeś psem z tytanu, zagryzałeś zęby i szedłeś przed siebie. Aż do wczoraj. Wczoraj pierwszy raz pokazałeś mi, że jesteś już bardzo słaby. Napisałam dziś Magdzie, że da się żyć z cushingiem, z niedoczynnością tarczycy, ze śrubami w łapach, z nowotworem, z cyklicznymi rozszerzeniami żołądka, bez śledziony, z odleżynami. Ale życie z tym wszystkim naraz nawet dla Ciebie – porzuconej ofiary wypadku komunikacyjnego, która swoim życiorysem mogłaby obdzielić kilka psów – okazało się nie do zniesienia.
Wiesz, miałam nadzieję, że zdążymy wejść razem w nowy rok. Że będziemy świętować pierwsze adopciny, które wypadałyby 1 lutego. Albo że chociaż uczcimy 30 grudnia, gdy po tym najcięższym rozszerzeniu żołądka w czasie operacji usunięto Ci śledzionę i znaleziono guza w pęcherzyku żółciowym. Byłeś starym, schorowanym psem bez szans na adopcję, więc rozważano śródzabiegową eutanazję. To wtedy bez namysłu powiedziałam, że wezmę Cię do siebie, jak wydobrzejesz po operacji, żebyś umarł w domu.
Bo musisz wiedzieć, że wszyscy tak to widzieliśmy. Że zamieszkasz ze mną na ostatnie tygodnie, by odejść w cieple, otoczony opieką, by ktoś miał na Ciebie oko. Muszę sobie o tym przypominać za każdym razem, gdy czuję żal, że nie doczekałeś pierwszych adopcin. Każdy wspólny tydzień był przecież prezentem od losu. Gorzej. Był mu podstępnie i z bezczelną zachłannością wykradziony.
Zdążyliśmy sporo zrobić przez te miesiące. Zdążyłeś być trzy razy nad morzem. Wiem, że nigdy wcześniej tam nie byłeś, widziałam to po Twojej reakcji na widok fal. Teraz żałuję, że nie nagrywałam tej chwili, ale wtedy po prostu chciałam być w tym z Tobą i chłonąć Twój zachwyt.
Zdążyliśmy pojechać pod namiot, przyzwyczaić się samodzielnego do czesania i strzyżenia grzywki, nauczyć się sztuczki „cofaj”, nadrobić kilogramy stracone po operacji i pobycie w szpitalu. Jednak przede wszystkim zdążyliśmy przewalczyć Twojego największego demona – reakcję na widok innych psów. Nawet podczas ostatniego wspólnego spaceru, gdy mijałeś na luźnej smyczy obcego psa idąc wąskim chodnikiem, myślałam, że następnym razem muszę to nagrać. Gdybym tylko wiedziała, że to ostatni spacer…
Ale to dobrze, że się tego nie wie. Że to ostatnia porcja wody, którą się nalewa psu. Że to ostatnia walka o szmacianego królika, czy raczej (w naszej nomenklaturze) „kjujika”, że to ostatni bieg przez sen, który obserwuję z zachwytem. To odbierałoby całą radość z tych chwil, które teraz mogę nosić w pamięci.
Kiedy w tych ostatnich dniach myślałam z przerażeniem, że będę musiała Cię uśpić, bałam się nie tylko straty najwspanialszego z żyjących psów, samotności, czy odpowiedzialności za tę straszną decyzję. Wiesz czego bałam się najbardziej? Tego, że po wszystkim poczuję ulgę.
Życie z Tobą było wyzwaniem. Opieka nad Tobą była trudna i wycieńczająca. Po raz pierwszy w życiu zmuszona byłam prosić o wsparcie finansowe innych ludzi. W ostatnich miesiącach chyba nie było tygodnia bez konsultacji medycznej, zabiegu, wizyty w gabinecie czy aptece. Masaże u Justyny, codzienne opatrunki, gotowanie dziesiątek kilogramów mięsa miesięcznie, w czym wyręczała mnie nieoceniona mama, szykowanie leków na kilka dni wprzód, kupowanie suplementów, wstawanie w środku nocy na posiłek, bo musiałeś je spożywać w małych porcjach, więc nie starczało nam na to dnia. Długie miesiące spacerów po zmroku, bo wtedy było na osiedlu mniej psów. Podnoszenie Cię z ziemi, gdy nie miałeś siły wstać. A pod koniec namawianie Cię na spacer i – gdy już wyszliśmy – przekonywanie Cię, byś zechciał pójść dalej, niż tylko do końca bloku. Walka o założenie kołnierza weterynaryjnego, który i tak umiałeś zgiąć na tyle, by dalej lizać łapy. Godziny trzymania Twojej głowy, gdy wpadałeś w szał lizania, walka o każdą minutę, gdy Twój język nie niweczy mikroskopijnych postępów w gojeniu ran. A potem walka z Twoim spaczonym apetytem, gdy wszystko wydawało Ci się jadalne, a przecież nawet naprawdę jadalne rzeczy mogły Ci zaszkodzić. Miewałeś jakieś swoje wyskoki, więc prawie nie było Cię z kim zostawić. Trzeba było zapomnieć o wyjazdach w te miejsca, gdzie nie jest płasko, gdzie są schody, gdzie nie mogę Cię zabrać ze względu na bezpieczeństwo Twoje lub innych. Przez to wszystko często miałam poczucie uwiązania w domu, bo zostawianie Cię na dłużej nigdy nie wchodziło w grę.
Więc kiedy miałam podjąć tę ostateczną decyzję, okropnie bałam się, że poczuję ulgę, wiesz? A to ostatnia rzecz, na którą zasłużył taki pies, jak Ty. Pies który cierpi po cichu. Toleruje to, że siłą trzymam mu głowę, żeby nie lizał rany, więc uniemożliwiam robienie jedynej rzeczy, która w tym parszywym życiu przynosi mu jakąkolwiek ulgę. Pies który zawsze był otwarty na każdy pomysł, od spontanicznego wyjazdu nad weekend, gdy jeszcze był sprawny, po urządzanie sniffari bez jedzenia, mimo, że sniffari bez jedzenia jest bez sensu. Psa który bez smaczków i szkolenia nabył wszystkie umiejętności, które były nam potrzebne. Psa który wiedział, gdzie stanąć by zapiąć szeleczki a gdzie, by zdjąć kaganiec. Psa, który w domu nigdy nie szczekał, mimo, że przecież stróżowanie miał we krwi. Psa który nie dopominał się uwagi, ale ją akceptował, który porozumiewał się tak wyraźnie, jak tylko można nie mówiąc ludzkim głosem. Psa który nie zachowywał się wobec mnie agresywnie, mimo że miał miliony powodów w całym schorowanym ciele.
Bałam się tej ulgi i nadal się boję. Ale mija doba, od kiedy Cię nie ma i żadnej ulgi nie czuję, wiesz?
Czuję coś zupełnie innego. Czuję absolutną pustkę. Zniknął wraz z Tobą cel wszystkich działań, jakie podejmowałam od roku, obiekt wszystkich moich myśli i zmartwień, źródło niepokoju ale i źródło dumy, jedyny bohater mojej codzienności, który najpierw całkowicie ją zdominował, a teraz ją opuścił. Czuję, jakbym nie miała już nic, bo przez tak wiele miesięcy byłeś głównie Ty. Całe moje życie toczyło się wokół Ciebie, więc jak mam teraz znaleźć nowy sens?
Jeśli chcesz wiedzieć co w domu, to trudno powiedzieć, bo tego domu, który oboje znaliśmy, już nie ma. Kaloryfery są gorące, bo nie ma tu już nikogo, kto lubi chłód. Zamówiłam pizzę i nikt nie próbował mi jej zabrać z ręki. Stoi teraz zimna na stole, nie musiałam się martwić sprzątaniem, bo nie ma tu nikogo, kto mógłby się na nią połasić. Na ziemi wciąż leżą dywaniki antypoślizgowe. Wiesz, jak teraz nagle mnie wkurzają? Blokują drzwi od łazienki i nie pasują do pożal-się-Boże wystroju wnętrza. Jak to jest, że przez tyle miesięcy tego nie zauważałam?
Niby wszystko nadal leży jak leżało, Twoje miski, kjujik, patyk, który interesował Cię tylko wtedy, gdy chciałam go podnieść z ziemi. Ale nikt nie idzie za mną do pokoju (bo kto wie, może to właśnie kolejna pora karmienia?). Nie ma pacania ogona w podłogę za każdym razem, gdy przechodzę obok. Od poniedziałku znowu będę wracać z pracy do pustego domu, tak, jak po śmierci Django. Znowu będę przeżywać te mikrosekundy, gdy zapomnę, że nie muszę się już spieszyć do domu lub gdy będę nasłuchiwać, co robisz w drugim pokoju. A potem ten okres minie i nie będzie już nic.
Pewnie to wiesz, myślę, że to czułeś, ale i tak to napiszę. Zmarnowałam pierwsze miesiące naszego wspólnego życia. Zmarnowałam je na dystansowanie się od Ciebie, trzymanie uczuć na wodzy i strach przed zaangażowaniem. Miałeś być ze mną tylko na chwilkę, poza tym uważałam, że bywasz nieprzyjemny i ciągle czułam, że musze się mieć na baczności. Przepraszam Cię, że nie od razu Ci zaufałam. I dziękuję, że mimo wszystko Ty mi ufałeś.
Wiem, że tylko nieliczni zrozumieją, że można tak rozpaczać po stracie psa. Przejmowałam się tym po śmierci Django. Dziś mam to gdzieś. Nauczyłam się od Ciebie więcej niż mogłam kiedykolwiek przypuszczać. Przeżyłam z Tobą koszmarnie trudny, wymagający pod wieloma względami prawie-rok, ale był on najlepszą rzeczą, jaką dostałam od życia. Pokazałeś mi, jakich ludzi zgromadziłam wokół siebie, ile dobra można uzyskać z zaskakujących źródeł, ile dumy może przynieść najdrobniejszy sukces i ile miłości było jeszcze we mnie po śmierci Django.
Nie mam już przy kim siadać na ziemi po długim dniu w pracy. Nie mam z kogo żartować, że ma tyle metalu w łapach, że zacznę na nim wieszać magnesy z podróży. Nie mam nawet z kim spędzić Sylwestra, bo tylko z Tobą chciałam go spędzić, by dać Ci tyle wsparcia, ile potrzebujesz.
Musisz wiedzieć, że Twoja śmierć poruszyła wiele serc. Opłakuje Cię dużo ludzi, bo tak to już jest z wyjątkowymi psami. Twoja serdeczność, wielka psia osobowość i waleczność nigdy nie zostaną zapomniane. Wiem o tym, bo to przez wzgląd na Ciebie dostałam tyle wsparcia od ludzi wokół. Wszyscy byli ze mną i wszyscy byli pomocni. I schronisko, które przecież współfinansowało ten nasz wspólny czas, i lecznica, w której wszyscy nas znali, i dziesiątki bliższych i dalszych znajomych, którzy od wczoraj do mnie piszą. Płaczemy za Tobą. Ja płaczę bez przerwy.
Patrzyłam Ci w oczy gdy umierałeś i powtarzałam Ci, że Cię kocham. Wiem, że o tym wiedziałeś. I to musi mi teraz wystarczyć.